Michał Jan
Chmielewski. Facet, z którym czuję nieokreśloną, emocjonalną więź. Człowiek,
który maluje słowem obrazy tak wyraźne jakby to były zdjęcia. Magik pióra,
który czaruje tak rzeczywiste pejzaże, że momentami migawki które widzimy z
okna własnego domu, wydają się być bardziej wyimaginowane. I robi to wszystko
tak brutalnie, że drzwi naszej emocjonalnej odporności wypieprza nie z
zawiasami ale wypadają one razem z framugami.
W moich
wpisach nie zawsze musi być groza. Przynajmniej ta stereotypowa. Z mutantami,
duchami, dzikimi dzikami, toruńską kiełbasą, zjadaniem ludzi, dojeżdżaniem ich kombajnami, rozrywaniem traktorami czy innymi „smithowymi” odpałami. Bo czasem
horror wygląda zupełnie inaczej. Nawet jeśli chwilami przysłaniają go salwy
szczerego śmiechu. Bo nie wszystko wygląda zawsze na horror ot tak, na pierwszy rzut
oka. To tak jakby zrobić najbardziej cukierkowe zdjęcie jakie tylko
udało Wam się uchwycić w życiu. Takie słodkie, sympatyczne, radosne. A później postawić je pod wentylatorem i podrzucić do góry wiadro z rzadką
kupą… To niby wciąż to samo zdjęcie ale już nie jest tak cukierkowe, prawda? I właśnie tak jest u Michała w jego
pozycji "Zrobiłbym coś złego".
I to jest właśnie prawdziwy horror...
Autor
zafundował mi kolejny teleport. Kolejne przenosiny do lat mojej młodości. Mojego
dorastania i dojrzewania. Po raz kolejny zaserwował mi emocjonalnego dzwona. Mogłem
sobie przypomnieć o smaku gumy Turbo (choć sam jej nie lubiłem a zdjęć samochodów nie zbierałem), napierdzielania w Pegasusa (mimo, że sam
należałem do wybrańców, którzy w latach 90 mogli zapierniczać na IBMie), komiksów
Gigantów (chociaż ja zbierałem tylko Kaczory Donaldy), zapijania piwka EB (pamiętam jak pijąc je chowaliśmy się z nim wśród chojaków przed nauczycielem na dniu sprzątania ziemi) czy lodów rurek (które kupowaliśmy w sklepie... rybnym). Przypomniałem sobie szalonych wyprawy z bandą
przyjaciół. Bez względu czy na piechotę czy rowerami. Chodzenie do zakazanych
miejsc i robienia wszystkiego czego robić nie wolno. Przypomniałem sobie czasy wracania do domu tylko po
to aby na dobrą sprawę móc się tylko przespać. Odświeżyłem sobie swojego
Walkmana przywiezionego mi przez Tatę z Niemiec, znaczek Fishbone, Archiwum X (choć tego zapomnieć się nie da.
Szczególnie odcinka z rodziną Peacock) oraz przebój Coco Jumbo.
I chłonąłem
każdą literkę książki i każde czytane zdanie. Wróciła beztroska,
szaleństwa, głupie i młodzieńcze pomysły. Czytałem wszystko z niewinnym i dziecięcym uśmiechem na twarzy.
Jednak ponownie nikt mnie nie uprzedził, że cudowne momenty jakie rozgrywają się w powieści, zostaną zachlapane przez najgorszy szlam jaki tylko istnieje. A błogie i beztroskie życie bohaterów już nigdy nie będzie takie samo…
Jednak ponownie nikt mnie nie uprzedził, że cudowne momenty jakie rozgrywają się w powieści, zostaną zachlapane przez najgorszy szlam jaki tylko istnieje. A błogie i beztroskie życie bohaterów już nigdy nie będzie takie samo…
Całość
rozgrywa się podczas wakacji w roku 1997. Poznajemy czwórkę przyjaciół,
których głównym zajęciem jest walka z nudą. Grają w piłkę, zasuwają na rowerowe
wycieczki, bawią się na pustostanach czy nad rzeką. Ogólnie robią wszystko co
jest cudowne dla dzieciaków, a przyprawia o zawał każdego rodzica. Nie są to grzeczne chłopaki ale nie są też osiedlowym postrachem czy chorymi wykolejeńcami. Po prostu
sympatyczne łobuziaki jakich mnóstwo na każdym osiedlu.
Wiecie, gdzieś kiedyś usłyszałem,
że największym cudem naszego dzieciństwa jest sam fakt tego, że je po prostu
przeżyliśmy. Dziś z perspektywy rodzica zdecydowanie rozumiem co oznaczają te
słowa… Ogólnie słowa rodziców to taka bomba z opóźnionym zapłonem. Docierają do
nas dopiero po kilkunastu latach. A mityczne zdanie o treści „będziesz miał
swoje dziecko to zrozumiesz”, brzęczy mi w uszach do tej pory. I tak. Już teraz
wszystko rozumiem…
Ale wracam do
tematu.
Chłopcy robią
wszystko to co mogą robić dzieciaki w mniejszych miejscowościach. I w sumie w
większych też. Po prostu w sposób różnoraki próbują zabić czas. Tym bardziej w
wakacyjny czas. Kiedy w momentach największej nudy i nieróbstwa, nawet szkoła
stanowi swego rodzaju atrakcję i urozmaicenie. Chłopakom zabijanie nudy wychodzi znakomicie. I
nieustannie jest cukierkowo. Beztrosko. Błogo. Śmiesznie i radośnie. Czasem niebezpiecznie ale nieustannie zabawnie i wszystko chłonie się z olbrzymim uśmiechem na gębie. Dopóki z
ust jednego z nich nie pada tytułowe zdanie – zrobiłbym coś złego... Niestety
zazwyczaj „coś złego” jest równoważne z „coś głupiego”… Te słowa to swego rodzaju maluteńki kamyczek, który rozpoczyna lawinę. Szambo zaczyna przeciekać.
Słyszałem, że podobno w każdej grupie przyjaciół musi być jakiś zakapior. Tak samo jest i tutaj. Te słowa są wypowiedziane właśnie przez niego. A na domiar złego, właśnie ten zakapior za jakiś czas odnajduje w szufladzie swoich rodziców rewolwer… I w tym momencie szambo już nie przecieka. Rura pękła. Ścieki wylewają się zewsząd.
Słyszałem, że podobno w każdej grupie przyjaciół musi być jakiś zakapior. Tak samo jest i tutaj. Te słowa są wypowiedziane właśnie przez niego. A na domiar złego, właśnie ten zakapior za jakiś czas odnajduje w szufladzie swoich rodziców rewolwer… I w tym momencie szambo już nie przecieka. Rura pękła. Ścieki wylewają się zewsząd.
Nie chcę i nie
lubię zdradzać treści książki. Część osób ma do mnie o to żal i ciśnie mi za to
po rajtach, a część wiem że taki stan rzeczy akceptuje. Mnie się wydaje, że
tyle ile napisałem powinno wystarczyć.
Chociaż...
Chociaż...
Przytoczę Wam
jeszcze tylko zdanie ze wstępu. Brzmi ono „MIAŁEM DWANAŚCIE LAT, gdy strzeliłem
do swojego przyjaciela”.
Tak, to jest
zdanie ze wstępu. „MIAŁEM DWANAŚCIE LAT”. Wyobraźcie sobie teraz, do jakich
zdarzeń musi dojść aby powyższe zdanie, mogło w ogóle zaistnieć…
W powietrzu
cały czas czuć aurę tragedii i nadchodzącego nieszczęścia. Unosi się ona od
chwili kiedy zostaje otwarta szuflada z rewolwerem. Od tego momentu już nie
znika.
Klimat
wgniata. Dosłownie. Dla kogoś kto urodził się w połowie lat 80 i dorastał w 90
(sam jestem z tego samego rocznika co Autor – 1986 RULES;P, a w 1997 roku
miałem dokładnie tyle samo lat co bohaterowie) ten tytuł to pieprzony DeLorean
z „Powrotu do przyszłości”. Klimat tamtych lat chłonie się jak gąbka. Jest
naprawdę magicznie. Nie sposób nie wzruszyć się przypominając sobie beztroskie
chwile z tamtych lat.
Całość
utrzymana jest w mega przystępnym języku. Prościuteńkim i świetnie
przyswajalnym. Bo i jaki ma być jeśli zdania w 90% wypowiadane są przez
dwunastolatków? I nie, dwunastolatkowie nigdy nie byli święci. I paradoksalnie
klną więcej niż dorośli. Przekleństw więc tu na pęczki. I dobrze! Dzięki temu
jest prawdziwie!
I ta fabuła…
Kurde, naprawdę, fabuła. Niby jakby pamiętnikowa. Jakby wspominkowa. Jakby
zlepek historii z życia Autora tytułu, artykułów z gazet czy zasłyszanych gdzieś
opowieści. A wszystko tak klei się w jedną niepokojącą całość. I nie zmieniają tego nieustanne
zabawy, wygłupy, robienie idiotycznych rzeczy. To nic nie zmienia. Bo w tle gdzieś
nieustannie tli się myśl, że oni już wiedzą. Oni już wiedzą gdzie jest rewolwer…
Aha, nie
próbujcie nawet domyślać się jak potoczą się losy bohaterów. Nie próbujcie
zgadywać co może się wydarzyć i jak potoczy się dalej historia. Nie uda się
Wam! Michał finałowymi nastoma stronami totalnie pozamiatał. Ja miałem
dziesiątki koncepcji, a i tak na końcu koparę zbierałem z podłogi przez dłuższy
czas. Bo jeśli praktycznie cała książka toczy się powolnym, małomiasteczkowym tempem, to ostatnie kilkanaście stron to rollercoaster wprost z Las Vegas.
Absolutnie
rewelacyjny tytuł, który jak najprędzej powinien zostać wydany na papierze. Bo (póki co?) wydany został tylko jako e-book i audiobook. A
ktoś, kto zdecydował aby nie puszczać go do druku, powinien za karę zagrać w rosyjską ruletkę. Rewolwerem z pełnym magazynkiem. Bo papier to zawsze papier. A ten tytuł zdecydowanie zasługuje
na to by trafić na półki księgarni i móc znaleźć się w rękach szerszej grupy odbiorców.
Dziękuję
Michałowi. Za te kilka słów dedykowanych specjalnie mnie. A samą treścią…
Michał… znowu rozpieprzyłeś totalnie cały system. Czekam na „Indygo”. Bo liczę
na kolejne piekło. Bracie – serio, jesteś Mistrzem. Nie żartuję.
Dziękuję
mojemu Tacie. Za to, że dzięki Tobie nikt więcej na całym świecie nie posiada
takiego egzemplarza tego tytułu jak ja.
Dzięki Wam obu
posiadam na swojej półce takiego białego kruka o jakiego nie zawahałby się
zawalczyć sam Dean Corso. Bo jeśli tylko by go miał, to na bank byłby dumny
gdyby mógł postawić go na półce obok Delomelaniconu.
Moja ocena 8/10
Jak dobrze wiesz, czytałem tę świetną książkę i opinię można znaleźć na blogu. I podobnie jak Ty, posiadam swojego białego kruka i podobnie jak Ty kocham Michała całym serduchem. I podobnie jak Ty i Michał jestem rocznik Czarnobyla. I właśnie chyba dlatego nas ta książka tak zachwyciła. Bo my to wszystko przeżyliśmy. My mogliśmy być jednym z tych chłopaków. Szanowny Pan Chmielewski jest wielki. Amen!!!
OdpowiedzUsuńAleś dobrze napisał - my to wszystko przeżyliśmy:). No może nie aż tyle ile chłopcy z książki ale wiesz o czym mówię;).
UsuńBardzo czekam na kolejne tytuły:). Powiem Ci, że jakiś czas temu nawet w necie szukałem jakiś opowiadań;). I nawet udało mi się kilka znaleźć. Też dobre:)!
Uwierz mi, że ja mam wiele na sumieniu :) Na szczęście, wiele z tych rzeczy nie wyszło na jaw :) A co do Michała, to i ja znalazłem co nieco.
Usuń