Jakiś czas temu
napisał do mnie zaprzyjaźniony bloger. Zapytał, czy z okazji zbliżającego się
Dnia Dziecka nie zechciałbym skrobnąć czegoś na temat książki, którą
zaczytywałem się w dzieciństwie. Pomyślałem sobie "kurde, mój blog to
raczej taki średnio dziecięcy... Bo najwięcej z dziećmi w moich wpisach ma
wspólnego "Wataha" Tomka Siwca i scena kiedy dziki wparowują na
porodówkę... Ewentualnie "Jedyne Dziecko" Ketchuma." Ale
pomysłodawca akcji chyba nie do końca takimi kryteriami kierował się, kiedy
prosił mnie o jakiś wpis... Generalnie swoją propozycję argumentował tym, że
fajnie byłoby zobaczyć jakieś "Dzieci z Bullerbyn" pomiędzy
Ketchumami na moim blogu. No więc Stary... sorry ale nie zobaczysz;). Bo jeśli
wychodzić z "kingowskiego" założenia, że "tylko martwe ryby
płyną z prądem", to ja standardowo musiałem pod ten prąd pójść;). Więc nie
będzie tutaj łykającego LSD aby potem rozmawiać ze zwierzętami Doktora
Dollitle. Nie będzie wspomnianych dzieciaczków popierdzielających boso po
polach w okolicach Bullerbyn. Nie będzie wypraw po tajemniczej wyspie
wykreowanej przez Verne'a. Nie będzie też chorej wizji schizofrenika Krzysia,
który ganiał pluszaki po Siedmiomilowym lasie. Będzie za to coś, na co
namiętnie odkładałem swoje pierwsze pieniądze aby móc dokonać zamówienia w
Świecie Ksiązki. A dziecko odkładające pieniądze na książki jest raczej
niepowszechnym zjawiskiem. Dlatego kiedy brakowało już funduszy, biegałem do
osiedlowej biblioteki aby móc dokonać wypożyczenia. Przypominam, że widok
dziecka w bibliotece też do powszechnych nie należy.
Więc jaki to tytuł
który tak bardzo polubiłem?
Przedstawiam Wam
"Gęsią skórkę"!
Ale zacznę od
początku…
Kiedyś moi Rodzice
należeli do klubu Świata Książki. To w sumie nic innego jak to co istnieje
obecnie ale było ono o tyle nietypowe, że nie można było kupić niczego jeśli
nie należałeś do klubu (w sumie jak jest teraz to nawet nie wiem). Dostawałeś
taką specjalną kartę dzięki której mogłeś kupić książkę w punkcie stacjonarnym.
Póki co w sumie spoko, prawda? Jest sobie sklep który sprzedaje książki tylko
posiadaczom karty i tyle. To że sam się ogranicza to druga sprawa. To trochę
jak z braniem ślubu;)... Ale do rzeczy. Księgarnia miała
jednak mały haczyk. Raz na ileś tam (nie pamiętam czy kwartał czy raz na
miesiąc) coś TRZEBA BYŁO kupić. Dosłownie. Bo jak się nie kupiło to Świat
Książki przysyłał taką swoją flagową książkę, która była promowana w danym
okresie. A była to zazwyczaj bardzo rzadka kupa której nikt mieć u siebie nie
chciał… Więc trzeba było się spinać aby coś tam zawsze znaleźć żeby tylko nie
przysłali tej szmiry. I tak sobie płynął ten czas, kiedy w końcu w okolicach
roku 1997, Świat Książki wypuścił wspomnianą „Gęsią skórkę”… Krótki opis
książki w katalogu sprawił, że zachciało mi się zaryzykować. Pomyślałem –
sprawdzę. Namówię Tatę żeby mi to kupił. Oczywiście nie kupił tylko pieniądze
musiałem dać od siebie ale faktem jest, że książkę miałem zamówioną i kiedy
tylko jechał odbierać swoje tytuły to przywiózł także zamówiony przeze mnie
egzemplarz. I tak zaczęła się moja przygoda z „Gęsią skórką”. I w pewien sposób
dzięki temu też gdzieś zaczynała kiełkować miłość do literackiego horroru.
„Gęsia skórka” to
seria opowiadań w klimacie grozy. Napisana została przez niejakiego Roberta
Lawrenca Steina i skierowana jest głównie do dzieciaków i młodzieży (i to
raczej tej młodszej młodzieży). Moja aktywność w czytelnictwie tej serii objęła
wszystkie tomy które zostały wypuszczone przez Świat Książki i było ich całe
pięć. W każdym po dwa opowiadania. Jakiś czas temu widziałem gdzieś wzmiankę,
że ma być kontynuacja serii. Szczerze powiem, że nie mam pojęcia czy nadal
wydawane przez Świat Książki ale wiem bankowo, że ukazały się kolejne tomy.
Co konkretniej
otrzymujemy w tomikach?
Każda książka zawiera
w sobie dwa opowiadania. Nie długie, nie krótkie. Akurat takie aby nie
pozwolić się znudzić czytelnikowi. Takie na około 100 stron.
Historii mamy cały
przemiał. Jest opowiadanie o wyprawie do Egiptu i starożytnej klątwie której
strażnik chce aby ta nadal trwała. Mamy historię o obozie dla młodzieży, gdzie
zaczynają dziać się tajemnicze rzeczy bo dzieciaki znikają, a
wychowawcy zachowują się cholernie dziwnie. Jest opowiadanie o aparacie
fotograficznym, który robiąc zdjęcie potrafi sprowadzać nieszczęścia. Mamy też
historię sztampową i niemalże standardową czyli ktoś bawi się z dziewczynką
która powinna nie żyć od kilkudziesięciu lat.
Jak widzicie różności
i pomysłów jest cała masa. Żaden dzieciak nie ma prawa się nudzić. Stein
znalazł naprawdę fajną niszę horrorową dla młodszych czytelników. Bo „Gęsia
skórka”, bez wątpienia obok takich serii jak „Szkoła przy cmentarzu”, „Krąg
ciemności” czy utrzymane w trochę innym stylu (choć też czasem straszące)
„Przygody trzech detektywów”, są absolutnym pewniaczkiem jeśli chodzi o zachętę
do czytania dla tych trochę starszych dzieciaków.
Okładki są bardzo
kolorowe. Minimalistyczne ale bardzo ładnie wydane. Jednocześnie intrygują i
przyciągają wzrok jak i delikatnie straszą tym samym zachęcając do czytania. I
myślę, że w znacznej właśnie ten fakt plus zdawkowy opis umieszczony przez
wydawcę sprawiły, że właśnie w taki sposób „Gęsia skórka” znalazła się w moich
rękach.
A teraz taka mała
ciekawostka. Może niektórzy z Was kojarzą ale był kiedyś taki kanał w
telewizji, który nazywał się Fox Kids. I nawet diabli wiedzą co tam było ale
bankowo emitowali tam właśnie odcinki „Gęsiej skórki” oparte na opowiadaniach
R.L. Steina. I faktem jest, że kręcone były tak że lepiej bym to zrobił ja z
Wieśkiem spod monopola po uprzednim wyzerowaniu butli Fioletowej Ambrozji czy
jak kto woli Blue Bolsa, Błękitu Paryża czy Dużej Mikstury Many. Znaczy się o
denaturacie cały czas mówię. Tak czy inaczej kręcone były mega nisko budżetowo
ale klimacik robiły i jako dzieciak zawsze musiałem przerwać jakąkolwiek zabawę
(bo wtedy to jeszcze dzieci bawiły się na dworze) i wracać do domu na
oglądanie. Już nawet intro dawało radę ze swoją psychodeliczną muzyczką. Kto
nie widział – zapodajcie sobie. Intro jest mega kwaśne ale ogląda się nadal
przyjemnie. A słowa rzucane przez lektora, kiedy w tle leci ta zrypana muzyka
(już za chwile mili widzowie, strach Wam włosy zjeży na głowie) też budują
napięcie niesamowitości, strachu i tajemnicy.
Nawet jakiś czas temu
miał miejsce pewien „incydent”. Mianowicie wpadłem na pomysł, że puszczę jeden
odcinek mojemu synkowi. Mały jest już duży (ma całe pięć lat), lubi „strachy”
(okładki wszystkich książek zna na pamięć), nieustannie katuje mnie Lordim i
Tenacious D więc wie co jest pięć. No ale powiem tylko tyle, że nie dźwignął
tematu, a Żona do tej pory nie wie czemu w pewnym momencie swojego życia, znowu
zaczął przychodzić do nas do łóżka w samym środku nocy. I może lepiej niech tak
zostanie;)…
Tak czy siak na
podsumowanie mogę napisać tyle, że „Gęsia skórka” niewątpliwie miała wkład w
ukształtowanie mojego gustu literackiego. W pewien sposób bać się lubiłem
zawsze, a czym skorupka za młodu nasiąknie…
Ogólnie seria jest
naprawdę rewelacyjna. Nie sposób się nudzić i narzekać na monotonię. A patrząc
na zanikającą umiejętność czytania wśród młodzieży to tym bardziej trzeba
walczyć o to aby jakoś sprawić aby najmłodsi wrócili do czytania. Bo kolejna
Rowling urodzi się chyba dopiero za 100 lat…
Kto ma w domu dziecko,
które do czytania raczej chętne nie jest – spróbujcie. A nuż widelec chwyci. Ja
chwyciłem. I absolutnie nie żałuję bo bez cienia przesady mogę powiedzieć, że
dzięki tej serii w znacznej mierze pokochałem słowa.
A z okazji dnia
dziecka mam taką zagadkę:
Czy gdyby zabawka z
Toy Story zmarła to dziecko by o tym nie wiedziało, prawda? Czy to oznacza, że inne zabawki widziałyby
jak bawi się ono zwłokami?
Jakoś nie mogę wpaść
na rozwiązanie tego quizu… To co, kto pyta swoją pociechę;)?
Dobry tekst :DDDDDD
OdpowiedzUsuńDzięki dzięki - jego Ojcze Chrzestny;P.
Usuń