"Folk" czyli ćpuny, Bieszczady, krew, smród, fekalia i kurs gotowania


     W temacie poczynionych recenzji, które dotyczą przeczytanych przeze mnie pozycji, jestem w tak czarnej dupie i tak głębokich jej otchłaniach, że w mroczniejszych zakamarkach być się już nie da. Mam przez to mega wyrzuty sumienia. Wobec Autorów książek, którzy pewnie czasem na reckę czekają. Wobec osób które odwiedzają bloga i wypatrują kolejnych wypocin. I wobec samego siebie. Że po prostu daję strasznie dupala. Ale poważnie, czasu mam ostatnimi czasu tak mega niewiele, że sam nie wiem kiedy zlatują mi te dni.

No ale już przechodzę do rzeczy. W sensie do mięsa. Co w przypadku recenzji tego tytułu będzie bardzo adekwatnym określeniem. Bo mięso jest w znacznym stopniu tematem wiodącym.

Powiem szczerze, że zastanawiam się jak w subtelny i delikatny sposób rozpocząć ten wpis. Ot tak, żeby nikogo nie zniesmaczyć. Żeby to był tylko taki aperitif. Taka przystawka przed rozwinięciem. Taki delikatny wstęp niczym smyrnięcie fają motyla. I może zacznę od czegoś na co natrafiłem kiedyś w necie. Był to konkretnie artykuł dotyczący jakiegoś gwałtu (miało być delikatne preludium, taaa…). Nawet nie pamiętam jakiego miejsca dotyczył ale chyba Włoch. Z resztą jest to zupełnie nieistotne. Ale clue całej wypowiedzi był komentarz jakiegoś typa, który wspomniał, że zamiast jechać do Włoch to lepiej udać się w Bieszczady bo tam nie gwałcą. Że tak zapytam... A "Folk" toś ty czytoł? Bo jeśli nie, to parafrazując klasyka "Don't fuck Sherlock".

      Na warsztat wjeżdża "Folk" autorstwa Tomasza Czarnego i Marcina Piotrowskiego!