Powiedzieć, że
pulpa zawładnęła moim gustem literackim to nie powiedzieć nic. I bynajmniej nie
mam tu na myśli pulpy pomidorowej, pulpy z mango czy ananasa (taki mądry jestem
bo sprawdziłem jakie rodzaje mamy żeby nie wyjść na pulpowego ignoranta). Mam
na myśli szeroko pojętą pulpę literacką. Wszelkiego rodzaju literaturę dla
ludzkich podgatunków, zwyroli, wykolejeńców, świrów (nie tylko smithowych) i
miłośników wszelkiej maści rzadkiej kupy. I tym sposobem, dzięki nieocenionemu
Sebastianowi Sokołowskiemu, w moje łapska trafiła kolejna pozycja od Phantom
Press Books. Tym razem autorstwa Roberta Cichowlasa o wdzięcznym, śpiewnie
brzmiącym i niezwykle ambitnym tytule – „Dwugłowy aligator”. O ludzie…
trzymajcie kalesony bo zafajdacie je na beżowo. Pulpą.
"Folk" czyli ćpuny, Bieszczady, krew, smród, fekalia i kurs gotowania
W temacie poczynionych recenzji, które dotyczą
przeczytanych przeze mnie pozycji, jestem w tak czarnej dupie i tak głębokich
jej otchłaniach, że w mroczniejszych zakamarkach być się już nie da. Mam przez
to mega wyrzuty sumienia. Wobec Autorów książek, którzy pewnie czasem na reckę
czekają. Wobec osób które odwiedzają bloga i wypatrują kolejnych wypocin. I
wobec samego siebie. Że po prostu daję strasznie dupala. Ale poważnie, czasu
mam ostatnimi czasu tak mega niewiele, że sam nie wiem kiedy zlatują mi te dni.
No ale już przechodzę do rzeczy. W sensie do mięsa.
Co w przypadku recenzji tego tytułu będzie bardzo adekwatnym określeniem. Bo
mięso jest w znacznym stopniu tematem wiodącym.
Powiem szczerze, że zastanawiam się jak w subtelny
i delikatny sposób rozpocząć ten wpis. Ot tak, żeby nikogo nie zniesmaczyć. Żeby
to był tylko taki aperitif. Taka przystawka przed rozwinięciem. Taki delikatny
wstęp niczym smyrnięcie fają motyla. I może zacznę od czegoś na co natrafiłem
kiedyś w necie. Był to konkretnie artykuł dotyczący jakiegoś gwałtu (miało być
delikatne preludium, taaa…). Nawet nie pamiętam jakiego miejsca dotyczył ale
chyba Włoch. Z resztą jest to zupełnie nieistotne. Ale clue całej wypowiedzi
był komentarz jakiegoś typa, który wspomniał, że zamiast jechać do Włoch to
lepiej udać się w Bieszczady bo tam nie gwałcą. Że tak zapytam... A
"Folk" toś ty czytoł? Bo jeśli nie, to parafrazując klasyka
"Don't fuck Sherlock".
Na warsztat wjeżdża "Folk" autorstwa Tomasza Czarnego i Marcina Piotrowskiego!
Na warsztat wjeżdża "Folk" autorstwa Tomasza Czarnego i Marcina Piotrowskiego!
"Zrobiłbym coś złego" czyli lukier kryje straszne bagno
Michał Jan
Chmielewski. Facet, z którym czuję nieokreśloną, emocjonalną więź. Człowiek,
który maluje słowem obrazy tak wyraźne jakby to były zdjęcia. Magik pióra,
który czaruje tak rzeczywiste pejzaże, że momentami migawki które widzimy z
okna własnego domu, wydają się być bardziej wyimaginowane. I robi to wszystko
tak brutalnie, że drzwi naszej emocjonalnej odporności wypieprza nie z
zawiasami ale wypadają one razem z framugami.
W moich
wpisach nie zawsze musi być groza. Przynajmniej ta stereotypowa. Z mutantami,
duchami, dzikimi dzikami, toruńską kiełbasą, zjadaniem ludzi, dojeżdżaniem ich kombajnami, rozrywaniem traktorami czy innymi „smithowymi” odpałami. Bo czasem
horror wygląda zupełnie inaczej. Nawet jeśli chwilami przysłaniają go salwy
szczerego śmiechu. Bo nie wszystko wygląda zawsze na horror ot tak, na pierwszy rzut
oka. To tak jakby zrobić najbardziej cukierkowe zdjęcie jakie tylko
udało Wam się uchwycić w życiu. Takie słodkie, sympatyczne, radosne. A później postawić je pod wentylatorem i podrzucić do góry wiadro z rzadką
kupą… To niby wciąż to samo zdjęcie ale już nie jest tak cukierkowe, prawda? I właśnie tak jest u Michała w jego
pozycji "Zrobiłbym coś złego".
I to jest właśnie prawdziwy horror...
Iron Maiden - "Legacy of the Beast" czyli legenda wciąż jest wielka
Nie
przestajemy spełniać marzeń! A kolejne ziściło się kilka dni temu w sercu
(tamtego dnia) Krakowa! Gdzie konkretnie? Krakowska Turon Arena grzmiała ponad
dwudziestoma tysiącami hukających metalowych serc. Na scenie grzmocili Ironi!
Kiedy
po raz pierwszy w życiu usłyszałem Maidenów?
Lepiliśmy
z kumplem kasetę na dyskotekę klasową. Konkretnie czwarta klasa podstawówki. Gnojki
ze smarkami pod nosem ocierające kakao z niewidocznych wąsów. Zgrywaliśmy tam
jakieś taneczne badziewia w stylu Modern Talking, Spice Girls albo cholera wie
czego jeszcze. Ogólnie sprawa nie była taka prosta, bo czailiśmy się jak
pedofile pod placem zabaw, z dyktafonem przytkniętym do głośnika radia i kiedy
zaczynał się utwór to włączaliśmy nagrywanie. Później dopiero szła weryfikacja
czy akurat ta piosenka nadaje się na dyskotekową kasetę czy nie. Czasem nawet
nie trzeba było jej słuchać do końca żeby wiedzieć, że to jednak nie był złoty
strzał tylko cios rzadkim kasztanem prosto w czoło. W takich sytuacjach
przewijaliśmy taśmę w odpowiednie miejsce i czekaliśmy jak radio nada kolejny
hit. I tacy przyczajeni siedzielibyśmy pewnie przy tym radiu dalej... Ale zupełnym
przypadkiem rozpracowaliśmy, że magnetofon potrafi przegrywać z kasety na
kasetę. No i wtedy fabryka ruszyła! Dwoje dziesięciolatków, którzy muzykę znali
tylko z niedzielnego "Ziarna", poczuli się władcami muzycznego
świata. I tak tasowaliśmy tymi kasetami, aż w nasze dłonie wpadła dziwna kaseta
z jakimś potworem wychodzącym z grobu, który trzyma jakiegoś typa za gardło.
Tak z perspektywy czasu myśląc, to już wtedy powinno nam dać do myślenia, że
taka ilustracja jest raczej mało dyskotekowa. Ale puściliśmy jakiś utwór na
chybił trafił... No i trafił na "Mother Russia". A ja zakochany
zapętałem sobie ten kawałek raz za razem na swoim walkmanie. A Ironi jak
niespodziewanie pojawili się w moim życiu tak trwają do dziś.
No
ale to tyle wypominek, bo ja chcę Wam w kilku słowach zrecenzować jak było u
Krakusów i co działo się na koncerciwie!
"Nienazwany" czyli przygody filozofa z jointem w ustach
OK, przyznaję się! Nie będę ukrywał, że sięgając po
coś, co wydane zostaje pod szyldem Phantom Books Horror, oczekuję flaków, seksu,
cycków, wartkiej akcji, odmóżdżenia, keczupowej krwi, cycków, sieczki,
niewymagającej rozrywki no i tego, no, eee... cycków! Nigdy nie zawodzą! Nie,
nie cycki! Choć te także nie zawodzą... PBH nigdy nie zawodzi! Dostaję to co
dostać oczekuję. I z pełnym przekonaniem, że zostawią mi w głowie budyń, śmiało
mogę sięgać po kolejne wydawane przez nich pozycje. Ogólnie i podsumowując -
nastawiam się na rozrywkę która z wysublimowaniem ma tyle wspólnego co ryba po
grecku z Grecją albo kawa po turecku z Turcją. A kisiel, plucha i burdelisko
jakie mam we łbie po czytaniu, zostawia mnie w stanie spełnienia jak Ron Jeremy
koleżanki z planu zdjęciowego.
Podobnie było i teraz kiedy do mojej skrzynki
przyjechał "Nienazwany". Znowu nastawiłem się na flaki, seks, cycki,
wartką akcję, odmóżdżenie, keczupową krew, cycki, sieczkę, niewymagającą
rozrywkę i jeszcze trochę cycków. I można powiedzieć, że znowu dostałem
wszystko to czego oczekiwałem. Prawie. Bo nie dostałem odmóżdżenia... Bo
"Nienazwany" zupełnie nie pasuje do pnia w jakim do tej pory podążało
PBH i jego ideologii. "Nienazwany" jest bowiem naprawdę rewelacyjnym,
nie schematycznym, świetnie napisanym, wciągającym i zaskakującym tytułem!
Powiem więcej - jak dla mnie jest to absolutnie
czytelnicze (póki co) zaskoczenie roku!
"Przyczajeni" czyli co się czai przy czajniku
Guy Newman
Smith. Guy N. Smith. Smith.
"Smithowe Świry". Sekta. Zbrojne ugrupowanie odklejeńców czczących
swoje bóstwo. Wariaci na których się pluje, a oni wiedząc o tym i tak twierdzą
że to pada deszcz. Tak, ja też do nich należę. Jestem jak najbardziej godzien
miana "Smithowego Świra".
Bo nie da się ukryć, że Guy to legenda. Facet dla
fanów horroru Klasy B znaczy więcej niż King (dla tych teoretycznie
zaliczających się do klasy A). Gość który swoim artystycznym piórem, które
napełniane jest nie atramentem a rzadkim kupskiem, zalał półki księgarskie w
latach 90. Facet wyniesiony w Polsce na piedestał przez Phantom Press Horror.
Gwiazda takiego formatu, że gdyby tylko PPH robił sesje jak Playboy, to plakat
Guya byłby na co drugiej rozkładówce. Absolutna legenda.
Czy słusznie? Wiecie jak jest - jedni lubią
cygańskie tańce, a inni jak im stopy śmierdzą. Tak czy inaczej legendarna
legenda z legend.
Wśród swoich pozycji ma tytuły niewątpliwie
naprawdę dobre (serio, serio, serio!!!), jak i padlinę (serio, serio,
serio!!!). Ja chwyciłem za coś, co miało być krótkie. Miało być przerywnikiem
pomiędzy innymi zajęciami.
Mamy dom na odludziu, teoretycznie cisza i spokój,
najbliżsi sąsiedzi w cholerę daleko, okoliczni mieszkańcy zachowują się
dziwnie, tajemne obrządki, kamienny krąg… I gdzieś obok tego wszystkiego
tytułowi Przyczajeni.
"Gęsia skórka" czyli jak straszyć tych z mlekiem pod nosem
Jakiś czas temu
napisał do mnie zaprzyjaźniony bloger. Zapytał, czy z okazji zbliżającego się
Dnia Dziecka nie zechciałbym skrobnąć czegoś na temat książki, którą
zaczytywałem się w dzieciństwie. Pomyślałem sobie "kurde, mój blog to
raczej taki średnio dziecięcy... Bo najwięcej z dziećmi w moich wpisach ma
wspólnego "Wataha" Tomka Siwca i scena kiedy dziki wparowują na
porodówkę... Ewentualnie "Jedyne Dziecko" Ketchuma." Ale
pomysłodawca akcji chyba nie do końca takimi kryteriami kierował się, kiedy
prosił mnie o jakiś wpis... Generalnie swoją propozycję argumentował tym, że
fajnie byłoby zobaczyć jakieś "Dzieci z Bullerbyn" pomiędzy
Ketchumami na moim blogu. No więc Stary... sorry ale nie zobaczysz;). Bo jeśli
wychodzić z "kingowskiego" założenia, że "tylko martwe ryby
płyną z prądem", to ja standardowo musiałem pod ten prąd pójść;). Więc nie
będzie tutaj łykającego LSD aby potem rozmawiać ze zwierzętami Doktora
Dollitle. Nie będzie wspomnianych dzieciaczków popierdzielających boso po
polach w okolicach Bullerbyn. Nie będzie wypraw po tajemniczej wyspie
wykreowanej przez Verne'a. Nie będzie też chorej wizji schizofrenika Krzysia,
który ganiał pluszaki po Siedmiomilowym lasie. Będzie za to coś, na co
namiętnie odkładałem swoje pierwsze pieniądze aby móc dokonać zamówienia w
Świecie Ksiązki. A dziecko odkładające pieniądze na książki jest raczej
niepowszechnym zjawiskiem. Dlatego kiedy brakowało już funduszy, biegałem do
osiedlowej biblioteki aby móc dokonać wypożyczenia. Przypominam, że widok
dziecka w bibliotece też do powszechnych nie należy.
Więc jaki to tytuł
który tak bardzo polubiłem?
Przedstawiam Wam
"Gęsią skórkę"!
Subskrybuj:
Posty (Atom)