Magiczny wieczór


I znowu temat związany ze sportem. Choć jednak trochę bardziej sentymentalny. Ot tak, wzięło mnie na wspominki. Ale sport odgrywa w moim życiu kolosalną rolę. Od zawsze. Od czasów kiedy jako kilkulatek wspinałem się po rurze od kaloryfera pod sam sufit albo kiedy skakałem po krzesłach ubrany w biały garniturek udając bohatera z Prince of Persia. I tak jest aż do teraz, kiedy jako trzydziestoletni facet zasuwam na siłownie lub pakuję torbę wychodząc na orlik kopać piłkę z przyjaciółmi.
Tak, sport był w moim życiu od zawsze...



Dwanaście lat... Dwanaście...

Właśnie tyle mija dziś od jednego z najbardziej magicznych wieczorów jakich tylko doświadczyłem w swoim życiu. Właśnie dziś mija tyle lat, od czasu kiedy pokochałem futbol po raz tysięczny i znów mocniejszą siłą niż za dziewięćset dziewięćdziesiątym dziewiątym razem. Tyle czasu od wydarzeń jakimi mogłem radować moje oczy, które nawet widząc to co się dzieje, nadal nie wierzyły w obrazy jakie dostrzegają. Uszy wyostrzyły się po milionkroć chłonąc każde pojedyncze słowo, odgłos i szmer, jakie tylko mogły być wyłapane z odbiornika telewizora. Tak, to był chyba najbardziej magiczny futbolowy wieczór mojego życia. Bardziej magiczny niż słuchana w radiu transmisja w 1997 roku kiedy Widzew zbił Legię na ich stadionie zabierając im w ostatnich 5 minutach mistrzostwo. Bardziej niż oglądane na żywo na stadionie chorzowskim 2:1 z Portugalią po bramkach Ebiego. Bardziej magiczny niż wygrana ze Szwajcarią po karnych i historyczny sukces naszej reprezentacji we Francji. Bardziej magiczny niż wtedy kiedy po raz pierwszy w życiu zobaczyłem nagi biust. I to nawet damski.

Tak, Milan – Liverpool. Do końca życia będę pamiętał ten mecz. Te bramki, te emocje, wszystkie gesty, komentarze i łzy radości po zakończeniu. Nie dlatego, że wybitnie kibicowałem Liverpoolowi. Ale dlatego, że znów po stokroć bardziej kochałem piłkę niż około 150 minut wcześniej. Magia. Nie żaden Copperfield czy jakiś pieprzony Pan Ząbek. Ale Milan - Liverpool - 25.05.2005 na stadionie Atatürka w Stambule. To wtedy widziałem najprawdziwszą magię.
Do dziś pamiętam jak zasiadaliśmy z bratem na kanapie w zakupionych kilka dni wcześniej w lumpeksie koszulkach Liverpoolu. Jak poganiałem go żeby szybciej smażył popcorn. Do dziś pamiętam ekscytację jaką czuło się podczas słuchania „You'll Never Walk Alone”. Wspominam dreszcze jakie dawało się wyczuć tak jakby coś w powietrzu starało się powiedzieć "przygotujcie się na coś czego już nigdy więcej nie doświadczycie". Pamiętam wybuchy złości czy smutku i ekscytacji oraz radości po kolejnych straconych i strzelonych bramkach. I doskonale pamiętam fakt, że kompletnie w dupie mieliśmy to, że może sąsiedzi nie mają ochoty doświadczać naszej magii. Zupełnie nas nie obchodziło.

To były magiczne drużyny z magicznymi piłkarzami. Z takimi, których dziś już w piłce nie ma, jakich brakuje i jakich już w piłce nigdy nie będzie.

Nie ma ukochanego, jedynego, najlepszego i niepowtarzalnego Gattuso. Eleganckiego Maldiniego. Niesamowitego Shevy, Stama nie do przejścia, konia Cafu, magicznego Kaki czy nie do zajechania Seedorfa. Brakuje nawet szalonego Didy... Magiczny diament w postaci właśnie Kaki, Clarenca, Gennaro i Pirlo... Geniusze. Każdy jeden z nich.
W The Reds? Brakuje Stevena. Stevie G. to był gość... Tak silny charakter, że mistrzostwo zdobyłby w Polsce nawet z Termalicą na ich kukurydzianym polu. I pomyśleć, że w Anglii nie udało mu się to ani razu... A ja już wtedy czułem, wtedy kiedy Stevie strzelił swoją bramkę, że oni to wygrają. Ten sygnał, impuls, poszedł z taką siłą jakby huknęła bomba jądrowa mówiąca o tym, że ten mecz nie może zakończyć się inaczej niż na czerwono. Gerro rozwalił Milan psychicznie. Stevie, Kapitan przez największe możliwe „K”. Kogo jeszcze brak? Tak naprawdę to w Liverpoolu również brakuje wszystkich... Brak twardego Carraghera, siwego Samiego, Xabiego (który kilka dni temu zagrał chyba właśnie ostatni mecz w zawodowej karierze), rudego Riise, zabójczego Barrosa, szalonego Cisse czy Didiego Hamanna. I Jurka, który z reguły elektryczny, zagrał chyba wtedy mecz życia, a to co odpieprzał na bramce w innych warunkach skutkowałoby zapięciem go w skafander bezpieczeństwa.

Innej reakcji po meczu jak ta przedstawiona na filmiku chyba nie mogło być...

Obecna piłka choć zabrzmi to trywialnie to już nie to samo. Ciężko mi teraz podniecać się robotami z wpojonymi do głowy schematami. Brak mi w piłce dziecięcej radości, która w moim odczuciu przeminęła w okolicach 2010 roku (nie wiem czemu ale mniej więcej wtedy skończył się dla mnie radosny futbol).
Bo na kogo zwracać uwagę w tym finale Ligi Mistrzów? Jest tylko jeden gracz, który wzbudza we mnie jakiekolwiek emocje. Szczerze życzę zwycięstwa Buffonowi. Żaden z grających obecnie na świecie piłkarzy nie zasługuje na zwycięstwo tak jak on. Jedynie on. Jedynie Gigi. Wciąż mam album z naklejkami Panini z 1997 roku. I z tamtych magicznych lat, ostał się jedynie Buffon. Grający jeszcze w naszpikowanej gwiazdami Parmie. Obok Crespo, Sensiniego, Cannavaro, Thurama, Baggio czy Chiesy. Tak, to byli piłkarze…
Teraz może warto popatrzeć jeszcze na Ramosa, który po przejściu na emeryturę przez Gennaro, przejął prymat mojego ulubionego gracza. Kto więcej? Myślę, że reszta to już same taktyczne roboty... Z premedytacją pomijam temat Cristiano, którego oglądanie sprawiało radość jedynie kiedy grał w Manchesterze i był tym dzieckiem, który potrafi bawić się piłką.

Brakuje każdego gracza z szalonego meczu w Stambule. Nie ma. Dwanaście lat w sporcie to jak 50 w prawdziwym życiu. Więcej niż epoka. Gdzieś w USA, niczym w Polsce Bogdan Kwaśniak, biega chyba jedynie Kaka czy Pirlo. Nie ma już w futbolu tak charyzmatycznych piłkarzy, którzy pozwolili się pokochać za oryginalność, za walkę, za charakter. Za to, że pokazali iż warto kochać piłkę jeszcze większą miłością. Tak jak pokochałem ją tego dnia, kiedy jako czteroletniego bajtla Tato zabrał mnie na żwirowe boisko pod blokiem, pozwalając pierwszy raz w życiu kopnąć piłkę. I tak samo mocno pamiętam tamten dzień jak ten sprzed 12 lat. Dwa najbardziej magiczne piłkarsko dni jakich doświadczyłem podczas futbolowego życia. I miłość, która mimo trudnego związku (i statusu, który jest tak skomplikowany, że nie ogarnęłaby go nawet amerykańska wersja FB) nigdy, przenigdy nie przeminie. Miłość do cudownego, niepowtarzalnego, magicznego przedmiotu - do łaciatej, okrągłej, napełnionej powietrzem piłki...

I tak, na zdjęciu to naprawdę w dupę ja. Ze 30 kilo temu i równe dwanaście lat temu od dzisiejszego dnia. I nie wiem jak Wam ale mnie się zajebiście nie podoba tamtejsza, niekonwencjonalna forma człowieka:). A koszulka którą wtedy przyodziałem, dziś przy dobrych wiatrach mógłbym naciągnąć na łydkę;). 

Dwanaście lat... Dwanaście...

6 komentarzy: